Listy misyjne wysyłane przez wolontariuszy z Polski, którzy wyjechali na zagraniczne misje, to tradycja w Domach Serca. Od wielu już lat nasi wolontariusze opisują swoją przyjaźń ze spotkanymi ludźmi, dzielą się tym, jak rozmowy, ludzie i ich wiara przemieniają ich samych. Chcielibyśmy podzielić się z Wami fragmentem listu Karoliny, która od listopada 2020 r. mieszka w Domu Serca w Peru.
Musimy odłożyć na bok nasz gniew i rozczarowanie, a uczynić miejsce, bez żadnej światowej rezygnacji, ale z męstwem pełnym nadziei, na to, czego nie wybraliśmy, a jednak istnieje. Akceptacja życia w ten sposób wprowadza nas w ukryty sens.
Papież Franciszek, list apostolski Patris Corde
Pokora
Quintas. Małe społeczności, rozlegle osiedla z labiryntami wewnętrznych placyków, pod patronatem rożnych świętych. Imprezownie, miejsca konfliktów. Ich mieszkańcy, nasi przyjaciele, otwierają nam nie tylko drzwi swoich domów, lecz także swoje serca.
W jednej z takich quint mieszka Señora Juana, kobieta po przejściach. Mówi, że pamiątką po jej burzliwej przeszłości jest potężnie charczący vozarrón – „głosisko”. Prawdziwy przełom w jej życiu nastąpił, kiedy zachorowała na raka. Mimo wielu trudności, braku środków na leczenie i najgorszych rokowań, udało jej się poddać operacji guza mózgu. I wygrała tę walkę. Niezłomna jest jej wiara w to uzdrowienie. Ufność i nadzieja, że skoro Bóg ją raz wyleczył, to już nie pozwoli jej więcej zachorować. Z wielką mocą opowiada o tym uzdrowieniu – w jej życiu dokonało się za sprawą łaski tak wiele, że nie sposób o tym milczeć.
Oświadczyny
Carlo to jej małżonek. Odwiedzamy ją pewnego popołudnia i trafiamy w sam środek małżeńskiej sprzeczki. Nie ma się już jak wycofać. Juana opowiada nam, że nie jest łatwo, doskonale sobie zdaje sprawę z tego, jak trudny ma charakter. I z wielką pokorą, z pełnym zawierzeniem Bogu, który wszystko może i ze szczerą skruchą woła: „Panie, przemień mój charakter, Ty wiesz, że nie chcę się kłócić, ale ciągle i ciągle upadam!”. Z naturalną prostotą wyznaje nam, że z reguły nie wystarcza im do pierwszego, ale zawsze znajduje się jakaś dobra dusza, która dzieli się posiłkiem.
Niesamowita jest jej wytrwała nadzieja i walka o to małżeństwo, o wspólny dom, o swoje zbawienie. Wyznała nam kiedyś, że jej wielkim pragnieniem jest przyjąć Pana Jezusa w Eucharystii. A do tego potrzeba, żeby Juana i Carlo zawarli małżeństwo sakramentalne. I ku naszej radości i zdziwieniu, właśnie przy nas, tego samego dnia, gdy nasze odwiedziny zaczęły się od sprzeczki, zdecydowała się oznajmić mężowi z właściwą sobie bezpośredniością: „wezmę ślub kościelny”.
Zabrzmiało to tyleż podniośle, co zabawnie. Skorygowałyśmy, że do ślubu potrzeba zgody obojga. Juana zatem zwróciła się z pytaniem do męża, na co on, z lekkim uśmiechem, odparł coś w rodzaju, że „jak trzeba to trzeba”. I ten uśmiech wyrażał to, jak wiele on jest w stanie dla niej zrobić. Uwierzcie mi, to jest dla nich ogromny krok. Jej nawrócenie staje się też i jego udziałem. I naszym też! Popatrzcie tylko – Juana powierzyła nam swoje najpiękniejsze pragnienie i uczyniła nas świadkami swoich… oświadczyn! Z ogromną radością towarzyszymy im w tej drodze i oczekujemy dnia ich zaślubin przed Bogiem!
Lęk
Señora Adela mieszka dwie ulice od nas, bardzo często odwiedzamy ją na progu jej domu. Nie mamy odwagi wejść, ona nie ma odwagi nas wpuścić. Obawiamy się jej syna, który jest mocno nieobliczalny. Pewnego dnia, późnym wieczorem, spotykamy ją siedzącą na krześle przed domem. Mówi, że tę noc spędzi na zewnątrz, ponieważ boi się awantury. Stawia nas na czatach, żeby wrócić po cieplejszy płaszcz. Roberto ma schizofrenię, poza tym jest uzależniony od narkotyków i bardzo agresywny. Twierdzi, że to jego mama jest chora psychicznie i straszy, że zamknie ją w zakładzie.
Señora Adela żyje nadzieją, żeby uciec do Hiszpanii, do córki, czeka tylko na otwarcie granic i na bilet. Tylko że mijają kolejne miesiące i jedyne, co się zmienia, to jedna za drugą wybite szyby w oknie. Ja już osądziłam: trzeba to zgłosić na policję i wyciągnąć konsekwencje. Nie potrafiłam zrozumieć, że w Adeli z miłości do syna, który ją maltretuje, nie gaśnie w niej nadzieja na to, że on się zmieni. I wciąż widzi w nim dobro, po którym, jak mnie się wydawało, nie ma śladu. Pozostawała tylko bolesna bezsilność, wspólna z nią modlitwa przy każdym spotkaniu. I ten lęk w oczach naszej przyjaciółki, za każdym razem, gdy ją spotykaliśmy.
Nadzieja
Jednak Pan miał dla nas jeszcze inną misję. Pewnego poranka, moja siostra wspólnotowa Myriam, wracając z Mszy Świętej, spotkała ich oboje. Ogromnie się zdziwiła, gdy to Roberto zaprosił ją do domu i poprosił, żeby się wspónie pomodlili – zwrócił się do nas o pomoc, bo chce wyjść z nałogu i z gangu, ale sam nie ma wystarczająco siły. I to był początek naszej przyjaźni. Teraz staramy się im obojgu towarzyszyć, lęk się rozwiał, co więcej, Roberto pozdrawia nas serdecznie za każdym razem, gdy się mijamy. Przy naszej kolejnej wizycie i wspólnej modlitwie Roberto dokonał jakby spowiedzi z całego życia. Nie do pojęcia było dla mnie, z jak pokorną świadomością swych ogromnych błędów (ma na koncie niejedno życie ludzkie!) Roberto był w stanie podnieść ufnie wzrok ku Bogu i błagać o łaskę, o nowy początek.
Tuż przed tym, jak skończyłam pisać ten list, Señora Adela poinformowała nas, że Roberto zdecydował się na terapię odwykową. Pojawiła się w nas nadzieja, co do jego dalszej drogi. Raz jeszcze nauczyłam się, żeby nie oceniać według mojego osądu. Bóg może sprawić, że kwiaty zaczną kiełkować między skałami.
Karolina
Kolejny list z misji (z Domu Serca w Chile) znajdziesz tutaj.
Więcej relacji z wolontariatu misyjnego znajdziesz również na naszym instagramie.