nadzieja

Listy misyjne. Peru

Listy misyjne wysyłane przez wolontariuszy z Polski, którzy wyjechali na zagraniczne misje, to tradycja w Domach Serca. Od wielu już lat nasi wolontariusze opisują swoją przyjaźń ze spotkanymi ludźmi, dzielą się tym, jak rozmowy, ludzie i ich wiara przemieniają ich samych. Chcielibyśmy podzielić się z Wami fragmentem listu Karoliny, która od listopada 2020 r. mieszka w Domu Serca w Peru.

Musimy odłożyć na bok nasz gniew i rozczarowanie, a uczynić miejsce, bez żadnej światowej rezygnacji, ale z męstwem pełnym nadziei, na to, czego nie wybraliśmy, a jednak istnieje. Akceptacja życia w ten sposób wprowadza nas w ukryty sens.

Papież Franciszek, list apostolski Patris Corde

Pokora

Quintas. Małe społeczności, rozlegle osiedla z labiryntami wewnętrznych placyków, pod patronatem rożnych świętych. Imprezownie, miejsca konfliktów. Ich mieszkańcy, nasi przyjaciele, otwierają nam nie tylko drzwi swoich domów, lecz także swoje serca.

W jednej z takich quint mieszka Señora Juana, kobieta po przejściach. Mówi, że pamiątką po jej burzliwej przeszłości jest potężnie charczący vozarrón – „głosisko”. Prawdziwy przełom w jej życiu nastąpił, kiedy zachorowała na raka. Mimo wielu trudności, braku środków na leczenie i najgorszych rokowań, udało jej się poddać operacji guza mózgu. I wygrała tę walkę. Niezłomna jest jej wiara w to uzdrowienie. Ufność i nadzieja, że skoro Bóg ją raz wyleczył, to już nie pozwoli jej więcej zachorować. Z wielką mocą opowiada o tym uzdrowieniu – w jej życiu dokonało się za sprawą łaski tak wiele, że nie sposób o tym milczeć.

Oświadczyny

Carlo to jej małżonek. Odwiedzamy ją pewnego popołudnia i trafiamy w sam środek małżeńskiej sprzeczki. Nie ma się już jak wycofać. Juana opowiada nam, że nie jest łatwo, doskonale sobie zdaje sprawę z tego, jak trudny ma charakter. I z wielką pokorą, z pełnym zawierzeniem Bogu, który wszystko może i ze szczerą skruchą woła: „Panie, przemień mój charakter, Ty wiesz, że nie chcę się kłócić, ale ciągle i ciągle upadam!”. Z naturalną prostotą wyznaje nam, że z reguły nie wystarcza im do pierwszego, ale zawsze znajduje się jakaś dobra dusza, która dzieli się posiłkiem.

Niesamowita jest jej wytrwała nadzieja i walka o to małżeństwo, o wspólny dom, o swoje zbawienie. Wyznała nam kiedyś, że jej wielkim pragnieniem jest przyjąć Pana Jezusa w Eucharystii. A do tego potrzeba, żeby Juana i Carlo zawarli małżeństwo sakramentalne. I ku naszej radości i zdziwieniu, właśnie przy nas, tego samego dnia, gdy nasze odwiedziny zaczęły się od sprzeczki, zdecydowała się oznajmić mężowi z właściwą sobie bezpośredniością: „wezmę ślub kościelny”.

Zabrzmiało to tyleż podniośle, co zabawnie. Skorygowałyśmy, że do ślubu potrzeba zgody obojga. Juana zatem zwróciła się z pytaniem do męża, na co on, z lekkim uśmiechem, odparł coś w rodzaju, że „jak trzeba to trzeba”. I ten uśmiech wyrażał to, jak wiele on jest w stanie dla niej zrobić. Uwierzcie mi, to jest dla nich ogromny krok. Jej nawrócenie staje się też i jego udziałem. I naszym też! Popatrzcie tylko – Juana powierzyła nam swoje najpiękniejsze pragnienie i uczyniła nas świadkami swoich… oświadczyn! Z ogromną radością towarzyszymy im w tej drodze i oczekujemy dnia ich zaślubin przed Bogiem!

Lęk

Señora Adela mieszka dwie ulice od nas, bardzo często odwiedzamy ją na progu jej domu. Nie mamy odwagi wejść, ona nie ma odwagi nas wpuścić. Obawiamy się jej syna, który jest mocno nieobliczalny. Pewnego dnia, późnym wieczorem, spotykamy ją siedzącą na krześle przed domem. Mówi, że tę noc spędzi na zewnątrz, ponieważ boi się awantury. Stawia nas na czatach, żeby wrócić po cieplejszy płaszcz. Roberto ma schizofrenię, poza tym jest uzależniony od narkotyków i bardzo agresywny. Twierdzi, że to jego mama jest chora psychicznie i straszy, że zamknie ją w zakładzie.


Señora Adela żyje nadzieją, żeby uciec do Hiszpanii, do córki, czeka tylko na otwarcie granic i na bilet. Tylko że mijają kolejne miesiące i jedyne, co się zmienia, to jedna za drugą wybite szyby w oknie. Ja już osądziłam: trzeba to zgłosić na policję i wyciągnąć konsekwencje. Nie potrafiłam zrozumieć, że w Adeli z miłości do syna, który ją maltretuje, nie gaśnie w niej nadzieja na to, że on się zmieni. I wciąż widzi w nim dobro, po którym, jak mnie się wydawało, nie ma śladu. Pozostawała tylko bolesna bezsilność, wspólna z nią modlitwa przy każdym spotkaniu. I ten lęk w oczach naszej przyjaciółki, za każdym razem, gdy ją spotykaliśmy.

Nadzieja

Jednak Pan miał dla nas jeszcze inną misję. Pewnego poranka, moja siostra wspólnotowa Myriam, wracając z Mszy Świętej, spotkała ich oboje. Ogromnie się zdziwiła, gdy to Roberto zaprosił ją do domu i poprosił, żeby się wspónie pomodlili – zwrócił się do nas o pomoc, bo chce wyjść z nałogu i z gangu, ale sam nie ma wystarczająco siły. I to był początek naszej przyjaźni. Teraz staramy się im obojgu towarzyszyć, lęk się rozwiał, co więcej, Roberto pozdrawia nas serdecznie za każdym razem, gdy się mijamy. Przy naszej kolejnej wizycie i wspólnej modlitwie Roberto dokonał jakby spowiedzi z całego życia. Nie do pojęcia było dla mnie, z jak pokorną świadomością swych ogromnych błędów (ma na koncie niejedno życie ludzkie!) Roberto był w stanie podnieść ufnie wzrok ku Bogu i błagać o łaskę, o nowy początek.


Tuż przed tym, jak skończyłam pisać ten list, Señora Adela poinformowała nas, że Roberto zdecydował się na terapię odwykową. Pojawiła się w nas nadzieja, co do jego dalszej drogi. Raz jeszcze nauczyłam się, żeby nie oceniać według mojego osądu. Bóg może sprawić, że kwiaty zaczną kiełkować między skałami.

Karolina

Kolejny list z misji (z Domu Serca w Chile) znajdziesz tutaj.

Więcej relacji z wolontariatu misyjnego znajdziesz również na naszym instagramie.

wolontariat w pandemii

Misja Pandemia – czyli jak robić niemożliwe

Od 5 miesięcy jestem na misji w Domu Serca w Limie. Tutaj, jak i wszędzie, jest wirus.
I jak to? Mimo pandemii, da się żyć na misji?

Wyjątkowa rzeczywistość

W miarę jak na zmianę piętrzą się i luzują obostrzenia związane z pandemią (rzecz jasna, władze nie chcą zwyżki zachorowań, ale nie mogą zabronić ludziom wyjścia na ulicę, żeby zarobić na chleb), coraz bardziej sobie uświadamiam, jak wielką łaską jest bycie tutaj (chociaż podróż w listopadzie wydawała się niemożliwa!). Towarzyszenie naszym przyjaciołom w ich małych radościach i wielkich cierpieniach. W utracie bliskich, w codziennej walce o przetrwanie do następnego dnia.

„Ten czas to rzeczywistość, przez którą musimy przejść, której nie da się »przeskoczyć«. (…) Nic nie jest bardziej normalne od rzeczywistości. Sama wyjątkowość tego czasu sprawia, że jest normalny, bo gdybyśmy byli czujni i świadomi, zauważylibyśmy, że rzeczywistość zawsze jest wyjątkowa, że rzeczywistość jest zawsze bardziej wyjątkowa niż normalność, o której marzymy.”
o. Mauro-Giuseppe Lepori OCist.

Jak kontynuować misję?

Żyjemy tutaj od kwarantanny do kwarantanny. Z powodu krytycznej sytuacji w szpitalach, rząd wprowadza częściowy lockdown, co też wymaga od nas przeorganizowania planu dnia i tygodnia. Niespodziewani goście o każdej porze dnia, a czasem nocy, dzieciaki roznoszące nasze patio popołudniami, wieczorne spotkania z młodymi. Nagle wszystko przestało być oczywiste.

„Nie zapominajcie też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę” – głosi cytat z Listu do Hebrajczyków (Hbr 13,2) wypisany na naszej ścianie. Jak w tej sytuacji kontynuować misję, której sensem jest obecność?

Drobne gesty

To powrót do źródła, spojrzenie na nowo, żeby dostrzec i docenić detale, z których składa się codzienność naszej wspólnoty i naszego domu. To uświadomienie sobie, że nie da się kochać na zapas. Że można żyć tylko tu i teraz, że nic nie jest nam dane na zawsze. I że trzeba wypełnić miłością każdą chwilę, każde spotkanie.

Uścisk dłoni, kilka przyjaznych słów do znajomego spotkanego na ulicy. To odkrywanie, że nasza misja współczucia i pocieszenia polega również na tym, żeby pozwalać się kochać. Żeby pokazywać naszym przyjaciołom (własnym przykładem), którzy już dawno w to zwątpili, że są zdolni do miłości.

Obecność. Już w ogóle „gringos” w trudnej dzielnicy robią bardzo duże wrażenie na naszych przyjaciołach , a co dopiero w „tych trudnych czasach”. Dla tych, co nie mają nic, nie mieszczą się w systemie opieki zdrowotnej, umierają z braku tlenu i w drodze od szpitala do szpitala – to, że jesteśmy, że chcemy być tu i teraz właśnie z nimi, jest bardzo mocnym świadectwem.

Miłość pomimo pandemii

„Gdybyśmy przeżywali rzeczywistość naszego życia ze świadomością, że w każdym momencie wszystko jest stwarzane i dawane nam przez Boga, uznalibyśmy także, że rzeczywistość zawsze jest cudem i przeżywalibyśmy w zadziwieniu także okresy kryzysowe, we wszystkim oddając chwałę Bogu, Stwórcy i Ojcu. Tak właśnie Jezus przeżywał wszystkie chwile swojego ziemskiego życia.”
o. Mauro-Giuseppe Lepori OCist.

Na misji codziennie uczę się przyjmować rzeczywistość taką, jaka jest. Nie tylko tolerować, ale objąć ją z wdzięcznością. Czy to łatwe? Jasne, że nie. Ale jest wspólnota, jest Jezus w Najświętszym Sakramencie. Duch Święty zaprasza nas do nowej kreatywności w wypełnianiu misji, bo miłość i przyjaźń nie ustają w dobie pandemii. Cuda i łaski też nie!

Sądzę, że prostota naszej misji jest naszą siłą. Nie posiadamy instytucjonalnej machiny, którą trudno by było uruchomić ze względu na te wszystkie dynamiczne restrykcje. Mamy czas, siebie nawzajem, nasze ręce, nogi i serce gotowe, żeby wyjść na spotkanie. Pragnienie tego spotkania jest do głębi naglące, jak możemy na nie nie odpowiedzieć?

Nie da się w domu? To przed domem, na ulicy. Albo na placu przed zamkniętym kościołem. Albo w drodze na targ, którego nie mogą zamknąć. Nie wolno robić zgromadzeń? To dzielimy się na mniejsze grupki. Uśmiech przez maseczkę? No jasne, to tutaj odkryłam, jak wiele o uśmiechu może powiedzieć samo spojrzenie. To tak istotne, żeby ofiarować drugiemu coś więcej niż niepokój i lęk płynące nieprzerwanym strumieniem z mediów. Słowo pocieszenia, płynące z wiary w Tego, który zwyciężył świat.

Nadzieja

„Nie ma Go tutaj, zmartwychwstał” (Łk 24, 6). Słowo nadziei, które przełamuje wszelki determinizm. A tym, którzy pozwalają się dotknąć, daje wolność i odwagę konieczną, aby powstać i twórczo poszukiwać wszelkich możliwych sposobów przeżywania współczucia, „sakramentaliów” bliskości Boga względem nas, Boga, który nikogo nie porzuca na skraju drogi. W tym czasie pandemii, w obliczu pokusy ukrywania i usprawiedliwiania obojętności i apatii w imię zdrowego dystansu społecznego, istnieje pilna potrzeba misji współczucia zdolnej uczynić z niezbędnego dystansu miejsce spotkania, opieki i promocji. „To, cośmy widzieli i słyszeli” (Dz 4, 20), okazane nam miłosierdzie, przekształca się w punkt odniesienia i wiarygodności. Pozwala nam odzyskać wspólną pasję tworzenia „wspólnoty przynależności i solidarności, której należy poświęcić czas, trud i dobra” (Enc. Fratelli tutti, 36). To Jego Słowo, które codziennie nas odkupia i ocala przed wymówkami, prowadzącymi nas do zamknięcia się w najbardziej tchórzliwym sceptycyzmie: „wszystko jest takie samo, nic się nie zmieni”.

I w obliczu pytania: „w jakim celu powinienem wyzbywać się moich zabezpieczeń, wygód i przyjemności, jeśli nie widzę żadnych istotnych rezultatów?”, odpowiedź pozostaje zawsze ta sama: „Jezus Chrystus zatriumfował nad grzechem i śmiercią i jest pełen mocy. Jezus Chrystus naprawdę żyje”.
Papież Franciszek, Orędzie na światowy dzień misyjny, 2021

Niezależnie od okoliczności, misja trwa. Co więcej, są i w Peru chętni i gotowi do wyjazdu! Pomimo pandemii. Nawet ona nie zatrzymała Ducha Świętego.

Karolina Jóźwiak

O spotkaniach i zachwyceniach tej peruwiańskiej misji przeczytacie więcej na facebooku oraz instagramie.

Listy z misji znajdziecie tutaj.

wolontariat w pandemii
wiara

Listy misyjne. Chile

Listy misyjne wysyłane przez wolontariuszy z Polski, którzy wyjechali na zagraniczne misje, to tradycja w Domach Serca. Od wielu już lat nasi wolontariusze opisują swoją przyjaźń ze spotkanymi ludźmi, dzielą się tym, jak rozmowy, ludzie i ich wiara przemieniają ich samych. Chcielibyśmy podzielić się z Wami fragmentem listu Przemka, która od stycznia 2021 r. mieszka w Domu Serca w Chile.

Współczucie i pocieszenie

Ten element to clou naszego pobytu tutaj. To dla naszej dzielnicy połączyliśmy się we wspólnotę, aby stworzyć Dom Serca. I to w dużej mierze dla tej idei poświęcamy nasz czas na modlitwie.

Kiedy wjeżdżałem po raz pierwszy do naszej dzielnicy, czułem się jakbym śnił – z jednej strony cała dzielnica, z racji, że zamieszkujemy wybrzeże Oceanu Spokojnego, sprawia wrażenie, że jest idealnym miejscem do życia – widoki są naprawdę magiczne o każdej porze dnia. Z drugiej strony – obraz tulących się psów, spośród których kilka zapewne w następnych tygodniach zdechnie z głodu lub pragnienia; walające się blachy, które nie do końca ma się świadomość czy są czyjąś ściana, ogrodzeniem czy odpadami. Jasne – na świecie pewnie istnieją uboższe materialnie miejsca na Ziemi. Jednak pod względem moralnym – często tutejsi ludzie sięgają dna i niestety jest to powszechne. Ja też jednak mam swoją biedę.

Trudności

Kiedy moja mowa została wyłączona z użycia (w pierwszych dniach/tygodniach nie rozumiałem praktycznie nic), czułem się tak bezużyteczny. I to wtedy otrzymywałem od osób z dzielnicy pocieszenie, zamiast je dawać. Zdaje się, że to dzieci organizowały mi wtedy czas zamiast ja im. Była to wielka szkoła pokory czy nawet poniżenia. Jednak tak bardzo potrzebna. W dalszym ciągu przede mną daleki horyzont ku temu, by mówić na satysfakcjonującym poziomie. Jednak nie mam najmniejszego prawa do narzekania, bo Bóg mnie wspomógł i dał mi zdolność porozumiewania się po hiszpańsku.

Przyjaciele

Pierwszymi osobami, które chciałbym Wam przedstawić z grona naszych przyjaciół są Eduardo i Grizella – ojciec i córka. Znajomość Domów Serca z nimi trwa stosunkowo od niedawna.

Generalnie Dom Serca w naszej dzielnicy uchodzi zarówno za miejsce, gdzie można uzyskać wsparcie, jak i miejsce, w którym każdego dnia obecna jest modlitwa. Z racji, że w naszej dzielnicy nie ma kościoła, dla mieszkańców spełniamy w jakimś stopniu też charakter sakralny. Eduardo, choć nas nie znał, przyszedł – jako do pierwszego miejsca, po dowiedzeniu się o śmierci swojej córki. Chciał poprosić o pomoc w zorganizowaniu pogrzebu, prosząc tym samym o wsparcie i modlitwę. Jego córka zmarła na ulicy, wskutek przedawkowania narkotyków, miała 37 lat, nazywała się Marie. W chwili śmierci ważyła 20 kg. Od tej rodzinnej tragedii rozpoczęła się nasza przyjaźń z ich rodziną.

Ale zacznijmy od początku – Eduardo w wieku 9 lat został osierocony; jego matka była alkoholiczką i zmarła wskutek wycieńczenia organizmu alkoholem. Do wszystkiego w życiu musiał dojść sam. Miał dwie córki – Marie i Grizellę. Z racji, że Grizella inspiruje mnie swoją wiarą, w zeszłym tygodniu zapytałem, jak to się stało, że tak mocno wierzy. Wówczas opowiedziała mi całą swoją historię.

Wiara mimo wszystko

Obie były od zawsze zupełnie różne. Jej starsza siostra zawsze miała lepszą figurę, miała jasną karnację i zielone oczy. Z kolei Grizella zawsze była okrąglejsza, o ciemniejszej karnacji. Cała rodzina zawsze zachwycała się tylko Marie. Grizella po raz pierwszy usłyszała, że ktoś ją kocha w wieku 15 lat, kiedy to na ulicy spotkała ewangelizatora, który opowiedział jej o Bogu; przed tym chciała odebrać sobie życie. Nie wiedziała, po co żyje. Wszystko zmienił moment uwierzenia. Obecnie jest dla mnie heroską.

Teraz ma 36 lat i jako jedna z niewielu tutaj jest wolna od nałogów, a uśmiech nie schodzi z jej twarzy. Jako młoda dziewczyna wyszła za mąż; mąż ją maltretował, wykorzystywał, popadł w alkoholizm. Pewnego razu uciekła z domu, zabierając swojego syna ze sobą. Ojciec nie chciał jej przyjąć, więc wylądowała na bruku. Mąż z kolei od razu znalazł sobie inną kobietę. Eduardo, jej ojciec, dopiero po jakimś czasie otworzył jej drzwi do swojego domu. Ich relacja jednak cały czas jest bardzo ciężka. Żona Eduarda po 30 latach małżeństwa zostawiła go dla chłopaka swojej starszej córki, przez którego to właśnie córka straciła życie. Widzę jak ewidentnie potrzeba im naszej obecności. Sami to mówią, że pomiędzy sobą mogą porozmawiać szczerze i na poważniejsze tematy jedynie w naszej obecności.

Wiara w samotności

Eduardo zaznacza, że zamknięci w swoich czterech ścianach oprócz siebie (jego, Grizelli, Moisea – jej 14 letniego syna i Adama, jej partnera) i nas, nie mają nikogo. Eduardo mieszka w tym miejscu od 20 lat a nie zna swoich sąsiadów. W jakiś sposób historia ich rodziny w sposób przejrzysty obrazuje mi jak owocne potrafi być życie z Bogiem. Grizella na pierwszy rzut oka nie ma powodów, by się cieszyć: jej syn jest socjopatą, prawie nigdy nie opuszcza swojego pokoju, ojciec praktycznie zawsze jest pod wpływem alkoholu, cały pokój ma wyłożony puszkami z piwem, a ze swoim narzeczonym jest tylko z obowiązku i powinności (tak chciał jej ojciec), bo sama zaznacza, że nic do niego nie czuje. Jej siostra zmarła, matka uciekła.

Wobec tego wszystkiego Grizella jest dla mnie palącym promieniem, który daje światło ku temu, by mieć nadzieję, że inne życie jest możliwe. Choć jest w tym wszystkim sama, to zawsze z dobrym sercem i szerokim uśmiechem jest gotowa żyć swoją wiarą. Podczas pierwszego spotkania okazało się, że wspólnie przepadamy za herbatą. Wówczas od razu pobiegłem do naszego domu, żeby poczęstować ją moją herbatą przywiezioną z Polski. Ona z kolei obdarowała mnie swoimi różnorodnymi smakami naparów. Grizella jest protestantką, jednak nie godzi to w nasza znajomość. Rozmawiamy o naszym Bogu, czasem o dzielących nas różnicach. Ekumenizm od zawsze był mi bliski. I właśnie podczas tych rozmów przy herbacie zdaje mi się, że odczuwam jego najgłębszy sens.

Droga

Na koniec dodam tylko, że przybyłem tutaj dawać, a w przeważającej mierze czuję, że tylko tu otrzymuje. Przede wszystkim bliskość z Bogiem i prawdę o człowieku. Teraz zauważam, że moja wiara nie jest owocem jakiejś mojej decyzji, zdecydowania się na konkretny sposób życia. Nie jest też wynikiem tego, że wydaje mi się, że Ewangelia mówi prawdę. Teraz wiem, że to wszystko jest Prawdą. To wszystko się spina, jest logiczne, Bóg ma monopol na prawdę i szczęście w naszym życiu. I to nas ratuje, nie zniewala.

Radykalna Ewangelia dla mnie na tu i to teraz to odkrywanie Jezusa w każdej malej rzeczy. To opuszczenie tej gromadki świetnie bawiących się dzieci, dla tego jednego chłopca na uboczu, który potrzebuje teraz uścisku, choć wiesz jak bardzo w jego domu roi się od pcheł. To wysłuchanie tego starca, którego tak trudno zrozumieć, bo nie ma zębów i używa słów, które wyszły z mody – ale wiesz, że w przeciągu tygodnia nie będzie nikogo, kto wysłucha jego historii, którą słyszę ósmy raz i nadal nie wiem, o co w niej chodzi.

Ewangelia jest możliwa przy herbacie, w drodze, w czasie odpoczynku i oczywiście w czasie modlitwy. I jak nic to Ona daje tę słodycz radości – gdy mnie ośmielonemu przychodzi zetrzeć łzę z policzka niewinnego dziecka. Gdy od pierwszego pojawienia się w dzielnicy, bez względu na wiek, wszyscy mówią do mnie „wujku”. Gdy choć beznadziejnie gram w piłkę i puszczam kolejną bramkę – chłopaki z boiska znów ucieszą się, kiedy przyjdę na boisko. A to wszystko w nagrodę za to, że tylko próbowałem żyć tym, co zaproponował mi Bóg. Droga do mojej doskonałości pozostaje jednak wciąż bezkresna.

Przemek

Kolejny list z misji (z Domu Serca w Grecji) znajdziesz tutaj.

Więcej relacji z wolontariatu misyjnego znajdziesz również na naszym instagramie.

Rene-Portocarrero-Paisaje-de-La-Habana-en-rojo-detail-1951

René Portocarrero – coś więcej, niż malarstwo

Zaklinacz atmosfery

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam obrazy René Portocarrero (1912-1985), spodobały mi się po prostu dlatego, że były pełne kolorów. Kiedy jednak zaczęłam przyglądać się uważniej twórczości tego kubańskiego malarza, szczególnie zachwyciły mnie obrazy z serii zatytułowanej Catedrales (Katedry). Podczas mojej dwuletniej misji na Kubie miałam wiele okazji odwiedzania starówki, a szczególnie placu przed hawańską katedrą. Na tym placu zawsze było słychać dochodzącą z restauracji typową, kubańską muzykę, graną przez przeróżne zespoły. Kobiety z cygarami przebrane tak, aby zwracać uwagę turystów, próbowały swoich sił chyba we wszystkich językach świata. Uliczni artyści starali się zachęcić do zakupu swoich dzieł. Tę mieszankę języków, typowych dla Kubańczyków głośnych rozmów oraz muzyki wykonywanej na żywo widzimy właśnie na obrazach Portocarrero. Niesamowite, jak udało mu się zakląć na kawałku płótna dźwięki oraz atmosferę. 

Portocarrero

źródło: http://lademajagua.cuv

Zdolność do kontemplacji

Ten artysta – samouk jest znany jako malarz serii. Właściwie wszystkie jego obrazy są częścią którejś z nich. Już w 1940 roku tworzy serię rysunków przedstawiających anioły i kobiety z motylimi skrzydłami. Jego pierwsze serie techniką oleju na płótnie to Interiores del Cerro (Wnętrza El Cerro) i Festines (Festyny).

Kolejne dzieła, przynależące do różnych serii, które równolegle tworzył na przestrzeni lat, zapraszają nas w pewien sposób do towarzyszenia artyście w, za każdym razem nowym, spojrzeniu na te same miejsca lub tematy. Jeżeli malował hawańską katedrę, to patrząc na nią o innej porze roku lub dnia. Gdy wracał do pejzażu miasta, to pod trochę innym kątem. Jeżeli znowu uwieczniał swoją muzę, Florę, to chociażby w innym kapeluszu. A kiedy kolejny raz podejmował temat kubańskich wierzeń, to zawsze w trochę innej odsłonie. Wyobrażam sobie, że zabierał się za nowy obraz, kiedy poczynił nowe obserwacje. Biorąc pod uwagę daty różnych dzieł tej samej serii, zachwyca mnie to, że przez tak długi czas kontemplował jedynie kilka tematów. Widać, że właśnie te kwestie były dla niego ważne i im oddał twórczość całego swojego życia.

Portocarrero katedra

Catedral (1961)
źródło: secure.cernudaarte.com

W poszukiwaniu tego, co „kubańskie”

W swojej twórczości Rene Portocarrero skupił się głównie na kilku tematach. Jednym z najważniejszych, któremu poświęcił kilka serii obrazów, były kubańskie zwyczaje i wierzenia. Tożsamość Kuby ma dwa źródła, które w swojej różnorodności ukształtowały kulturę tego kraju. Z jednej strony jest to hiszpańskie dziedzictwo kolonialne, z drugiej wpływ tego, co przywieźli ze sobą afrykańscy niewolnicy. Żadnego z tych dwóch korzeni nie można pominąć, kiedy myśli się o Kubie. Co znaczy, że coś jest kubańskie? Portocarrero postawił sobie jakoby za cel odkryć odpowiedź na to pytanie.

Między innymi w seriach Festines (Festyny) oraz Figuras de carnaval (Karnawałowe figury) malarz traktuje moment świętowania jako punkt wyjścia do zrozumienia ducha narodu. W seriach Santos populares (Popularni święci) i Color de Cuba (Kolor Kuby) skupia się na pokazaniu afrykańskiej strony kultury swojego kraju. Przedstawia na swoich obrazach ważne obiekty czci dla wyznawców santerii, bardzo popularnej religii afro-kubańskiej. 

Portocarrero Figura de carnaval

Figura de carnaval (1945)
źródło: secure.cernudaarte.com

Fascynacja codziennością

Jednak jego poszukiwania tego, co kubańskie nie skupiały się tylko na zgłębianiu afrykańskich korzeni w historii kraju. Malarza fascynowała architektura kolonialna dzielnicy El Cerro. To w niej się urodził, z jej wymyślnymi kratami oraz wysokimi, smukłymi oknami i okiennicami. Ważnym przedmiotem obrazów Portocarrero były wnętrza domów i codzienność ludzi tam żyjących, co uwiecznił w serii Interiores del Cerro (Wnętrza El Cerro). Lubił malować ludzi w ich domowym zaciszu, jedzących kolację lub samo pomieszczenie udekorowane kwiatami czy też tropikalnymi owocami.

Są to tematy, które mogą się na pierwszy rzut oka wydawać nieatrakcyjne, niewarte uwagi artysty. Jednak Portocarrero uczy nas, że nawet w pozornie błahej rzeczywistości, która nas otacza, w tej codzienności, tak często nazywanej przez nas szarą, kryją się skarby do odkrycia. Myślę, że tożsamość, nie tylko Kubańczyków, można wyczytać ze sposobu dekorowania wnętrza domu. Albo z tego, jakie owoce stoją w misce na stole oraz z tego, co jemy na kolację.

Portocarrero Interior del cerro

Interior del Cerro (1943)
źródło: artnet.com

Dzieła René Portocarrero są swego rodzaju poszukiwaniem, które zabiera nas w niesamowitą podróż po bogactwie kultury kubańskiej. Razem z malarzem możemy odkrywać też mnogość oblicz tego niesamowitego i jakże ciekawego miasta, jakim jest Hawana. Ale to nie jedyne lekcje, jakich udziela nam pośrednio swoją twórczością. Zamiłowanie do kontemplacji, zachwyt codziennością oraz próba wtopienia się w kulturę swojego kraju… To niektóre z lekcji, jakie ofiarowuje nam doświadczenie wolontariatu misyjnego przeżytego w duchu współczucia i pocieszenia. René Potocarrero nie zdawał sobie sprawy, jak wiele miał do czynienia z charyzmatem Domów Serca, ale to nie przeszkadza w tym, aby był dla nas nauczycielem.

Aleksandra Mielewczyk 

Inne artykuły znajdziesz na naszym blogu.

Więcej informacji z życia Domów Serca znajdziesz na naszym instagramie.

przyjaźń

Listy misyjne. Grecja

Listy misyjne wysyłane przez wolontariuszy z Polski, którzy wyjechali na zagraniczne misje, to tradycja w Domach Serca. Od wielu już lat nasi wolontariusze opisują swoją przyjaźń ze spotkanymi ludźmi, dzielą się w nich swoimi przeżyciami, radościami i trudnościami. Chcielibyśmy podzielić się z Wami fragmentem listu Karoliny, która od października 2020 r. mieszka w Domu Serca w Grecji.

Czego uczy nas misja?

Misja jest czasem odkrywania piękna w rzeczach małych, codziennych, niepozornych. Uczy doceniania drobnych gestów, uśmiechu, czasu spędzonego razem. Bóg zaprosił mnie do przeżycia tej przygody, choć nie obiecywał, że będzie „łatwo”. Jestem Mu jednak wdzięczna za to powołanie, za tę szkołę miłości, której tutaj doświadczam. Uczę się tutaj, że każdy chce być kochany oraz kochać. Jest głębokie pragnienie w ludziach, by być przyjętym przez kogoś. Pragnienie, by mieć dom, ciepłe miejsce, w którym możesz ogrzać swoje serce. Głębokie pragnienie, by mieć przyjaciela. Co to jednak znaczy zbudować przyjaźń, być przyjacielem, być bliźnim dla siebie nawzajem? Chyba najpełniej to znaczenie oddaje słowo miłosierdzie. „Miseri-cor-dia” to znaczy wrzucić nędzę bliźniego do swojego serca. Bliźni to ten, wobec którego potrafię stać się bliski, okazując mu miłosierdzie.

Prawdziwa przyjaźń

Przed świętami pożegnaliśmy naszego Przyjaciela, który był dla nas jak Dziadek. Na imię miał Claude, pochodził z Libanu. Miał 84 lata. Jego żona była Greczynką, zawsze bardzo pięknie o niej opowiadał. Bardzo ją kochał, nawet pomimo choroby Alzheimera, która dotknęła ją pod koniec życia. Claude bardzo się nią opiekował i pilnował, by nigdy nie opuszczała domu sama, gdyż było to dla niej bardzo niebezpieczne. Pewnego dnia jednak drzwi były otwarte i jego żona wyszła na zewnątrz. Zaginęła. Po dwóch dniach odnaleziono ją martwą. Claude winił się za jej śmierć, że nie udało mu się o nią właściwie zatroszczyć.

Po jej śmierci zamieszkał w domu spokojnej starości. Kiedy zakończył się program pomocy finansowej dla domu opieki społecznej, ośrodek został zamknięty, a Claude musiał zamieszkać sam w pustym mieszkaniu. Nasza przyjaźń z nim rozpoczęła się właśnie od tego momentu. Claude mógł porozumiewać się w kilku językach: arabskim, greckim, angielskim, francuskim, włoskim, hiszpańskim. Odwiedzaliśmy go raz w tygodniu i słuchaliśmy pięknych opowieści o jego młodości, o tym jak był koszykarzem w narodowej drużynie, o jego biznesie grecko- libańskim, o tym, jak piękny jest Liban, o jego ulubionej potrawie, którą jest zupa z soczewicy.

Pewnego dnia odwiedził nas w naszym mieszkaniu i gotowaliśmy razem tę słynną zupę. Śpiewaliśmy także wspólnie „La vien en rose” Edith Piaf. Claude wspominał, że miał okazję zobaczyć ją kiedyś na koncercie i mówił o niej : „she was so ugly, but she was a goddess”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że jako kobieta z urody była mało urodziwa, ale ze względu na piękny głos była dla niego jak bogini. Kiedy w trakcie swoich historii odpowiadał na nasze pytania dotyczące czasu, np. „Claude, kiedy to było ?” zwykł na wszystko mówić, że „1,5 roku temu”, z właściwym sobie akcentem. Często nazywał nas „such a beautiful company” (ang. „tak pięknym towarzystwem”).

Pożegnanie

Ostatnia wizyta Claude`a w naszym mieszkaniu była pięknym doświadczeniem, mogliśmy spędzić razem cały dzień. Claude mógł wziąć gorący prysznic, Antonia ostrzygła mu włosy. Potem zrobiliśmy razem dżem cytrynowy, słuchaliśmy kolejny raz opowieści o wspaniałym Libanie. Niedługo po tym, pewnego dnia Claude zamówił jedzenie przez telefon i zszedł na dół, żeby je odebrać. Upadł na schodach i uderzył się w głowę. Przyjechało pogotowie, zabrano go szpitala, gdzie przeszedł operację. Stłuczenie głowy było tak duże, że był utrzymywany w śpiączce farmakologicznej.

W tym samym dniu, kiedy to się wydarzyło, jego wnuczka, 14-letnia córka Rose-Mary, próbowała popełnić samobójstwo i także trafiła do szpitala. Z tego tez powodu, Rose-Mary nigdy nie odwiedziła swojego ojca w szpitalu, ponieważ cały czas spędzała ze swoją córką. Nastolatka była w na tyle ciężkim stanie, zwłaszcza psychicznym, iż obawiano się, że może powtórzyć próbę samobójczą. Na szczęście nam się udało odwiedzić Claude`a, dzięki naszemu proboszczowi, który przyszedł z sakramentem namaszczenia chorych. W czwartek wieczorem, jako ostatnie, Antonia i ja, mogłyśmy go zobaczyć. W piątek rano zadzwoniła Rose-Mary, z informacją, że Claude zmarł. Kochany Claude, dał nam szansę się z nim pożegnać. Wierzę głęboko, że Claude pomaga teraz swojej rodzinie z innego miejsca, bo tutaj na ziemi nie mógł już tego zrobić. I wierzę, że śpiewa nadal z nami „La vie en rose”, które na zawsze pozostanie w naszych sercach, tak jak i Claude.

Być czy mieć?

Misja jest czasem spotkania z Bogiem, z drugim człowiekiem, z sobą samym. To czas, w którym można się zastanowić, dlaczego i po co żyjemy. Jest w nas, ukryta głęboko pustka, której nikt i nic nie może wypełnić oprócz Boga. Dobrze płatna praca, wciągające hobby, wspaniały dom, przystojny mąż, piękna żona czy zdolne dzieci. Nic nigdy nie jest idealne, a w nas pozostaje tęsknota za Bogiem.

„Niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Bogu” pisze św. Augustyn. Tę tęsknotę można zagłuszać na tysiące sposobów, mnożąc liczbę chorób, jak np. pracoholizm, alkoholizm, uzależnienie od narkotyków, zakupów, internetu, gier, itd. Świat oferuje nam naprawdę wiele możliwości. Jestem wolnym człowiekiem, mogę wybierać. Być czy mieć ? Odwieczny konflikt pomiędzy światem duchowym a materialnym. „Cóż z tego, jeśli człowiek cały świat pozyska, jeśli szkodę na swej duszy poniesie”. Co nam daje prawdziwe szczęście oraz pokój w sercu ? Wszystko, co człowiek posiada, co osiągnął w życiu, co przeżył, staje się niczym wobec nieumiejętności kochania. Kochania Boga, bliźniego, siebie samego. Nie potrafimy kochać sami z siebie. Misja uczy czystości serca. Patrzenia na drugiego człowieka w całkowicie bezinteresowny sposób.

Przyjaźń znaleziona na ulicy

Bardzo bliski memu sercu jest apostolat wśród ludzi bezdomnych, uzależnionych od alkoholu, narkotyków. Przed lockdownem zwykliśmy raz w tygodniu wybierać się do centrum miasta (teraz robimy to tylko w obrębie naszej dzielnicy), by spotkać naszych Przyjaciół mieszkających na ulicy. Przygotowujemy dla nich kanapki, gorącą herbatę, przynosimy ubrania, koce. Oferujemy też możliwość spotkania z lekarzem, pomoc w znalezieniu miejsca w schronisku. Przede wszystkim jednak oferujemy im swoją obecność, czas, rozmowę, przyjaźń. Często nikt inny nie chce z nimi mieć kontaktu, bywają odrzuceni przez rodziny, bardzo samotni w cierpieniu. Jednak oni, swoją obecnością, dali mi znacznie więcej. W nich spotkałam Jezusa ukrzyżowanego. Tego, który został zdradzony przez najbliższych, osadzony, odrzucony przez społeczeństwo. Z którego się naśmiewali. Spotkałam Jezusa z szat obdartego, głodnego, spragnionego, z wieloma ranami na ciele i duszy, dźwigającego krzyż ciężkich doświadczeń.

Szkoła miłości

Jednak najgorsza w tym wszystkim jest ich samotność. To doświadczenie jest dla mnie prawdziwą szkołą miłości. Misja uczy być sobą, czyli takimi, jakimi stworzył nas Bóg. Wyzwala z szufladek o sobie samym, z pewnych stereotypów myślowych. Uczy życia w wolności dziecka Bożego. Człowiek zrzuca maski, jakie założył na potrzeby społeczeństwa, oczekiwania innych oraz swoich własnych. Kiedy spotykasz ludzi w trakcie misji, zazwyczaj nie liczy się dla nich to kim byłeś, co robiłeś wcześniej, ani nawet to, jak wyglądasz. Ważne jest to, czy potrafisz ofiarować siebie i swój czas konkretnej osobie, czy potrafisz kochać. To czas, który uczy żyć chwilą, leczy z perfekcjonizmu i nadmiernego planowania w życiu. Sprawdza czystość intencji w działaniu. Prowokuje do stawiania pytań o sens i cel życia, a także do oceny, tego, co człowiek doświadcza, do stawiania tez, poszukiwania ważnych odpowiedzi. „Jeśli ktoś chce zachować swoje życie, straci je, a jeśli ktoś je traci, ocali je”.

Karolina

Kolejny list z misji (z Domu Serca w Senegalu) znajdziesz tutaj.

Więcej relacji z wolontariatu misyjnego znajdziesz również na naszym instagramie.

P1090458

Listy misyjne. Senegal

Listy misyjne wysyłane przez wolontariuszy z Polski, którzy wyjechali na zagraniczne misje, to tradycja w Domach Serca. Od wielu już lat nasi wolontariusze dzielą się w nich swoimi przeżyciami, radościami i trudnościami. Chcielibyśmy podzielić się z Wami fragmentem listu Pawła, która od piętnastu miesięcy mieszka w Domu Serca w Senegalu.

Najważniejszy mecz w dzielnicy

Jedną z sytuacji, które najmocniej zapisały się w mojej pamięci w tym ostatnim czasie był mecz dziewczynek, które odwiedzają nasz Dom Serca. Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że mają grać mecz i to finał, bo wcześniej już jakiś wygrały, to myślałem, że żartują. Tutaj praktycznie nie spotyka się dziewczyn, które grają w piłkę nożną. Ale gdy stawiliśmy się tam, okazało się, że rzeczywiście jakiś mecz ma się odbyć. I nie było to żadne boisko przeznaczone do piłki nożnej, tak jak zwykliśmy oglądać chłopców, ale takie przygotowane naprędce na ulicy. Oczywiście nie takiej asfaltowej, gdzie jest dużo samochodów, ale takiej z piasku jak praktycznie wszystkie w naszej dzielnicy pomiędzy budynkami. Okazało się, że organizuje to jeden z naszych przyjaciół i nagrodą są… soczki w kartonikach. Mimo to otoczka meczu była jakby to był mecz o puchar Dakaru.

Radość z niczego

Gdy zebrały się obie ekipy, boisko zaczęli otaczać fani obu drużyn. W kilka minut wokół boiska, które miało kilka metrów szerokości oraz kilkanaście metrów długości, zebrało się około 100 osób. To było zaskakujące także dla mieszkańców dzielnicy, którzy chcąc przejść tą ulicą, musieli się zatrzymać i byli pod ogromnym wrażeniem dziwności tego wydarzenia. Szczególnie kiedy padała bramka, a całe boisko wypełniało się kibicami jednej bądź drugiej strony, tańczącymi, rzucającymi piasek jak konfetti i krzyczącymi tak, że kilka ulic wokół wiedziało, że strzelono gola. Po meczu, na szczęście wygranym, nastąpiło wręczenie kartonu z nagrodami i triumfalny bieg przez dzielnicę, jednocześnie tańcząc i śpiewając. Ja dalej jestem zachwycony, jak łatwo jest zrobić wielkie wydarzenie dla dzieci tutaj oraz ich spontanicznością, radością z niczego, prostotą. I uczę się od nich pełnego przeżywania wydarzeń, całym sobą, bez strachu przed oceną i miliona rozważań.

Człowiek ogromnej wiary

Osobą, która mnie najbardziej zainspirowała w ostatnim czasie jest René. Jest to około 60-letni nauczyciel geografii i historii. Mieszka naprzeciwko nas od wielu lat, więc zna wszystkich wolontariuszy i traktuje nas trochę jak swoje dzieci. I jest to człowiek ogromnej wiary.

Przed koronawirusem zawsze spotykaliśmy się z nim na codziennej porannej mszy. Widziałem go trochę jako naszego dziadka, który jest niezwykle ciepłą i miłą osobą tak, że nawet wymiana „dzień dobry” z nim poprawiała humor. W krótkich rozmowach lubił mówić o Bogu, co z senegalską miłością do przemówień i jego nauczycielską swobodą opowiadania powodowało, że czasem się go słuchało i słuchało, będąc trochę znużonym i wyczekując końca. Tak więc traktowałem go trochę z przymrużeniem oka jako bardzo miłego staruszka. Rozpoczynając wizyty po naszym zamknięciu się na czas koronawirusa, nie odwiedzaliśmy osób starszych, żeby nie narażać ich zdrowia. Ale jakiś czas temu któryś z wolontariuszy zdecydował, że teraz już chyba można i spróbował.

Zaufać Bogu

René był niezwykle szczęśliwy z wizyty, ale okazało się, że jest chory. Miał jakieś problemy z pęcherzem i trudności z poruszaniem się. Jakiś czas później odwiedziłem go i dopiero po tych kilkunastu miesiącach misji zobaczyłem piękno jego osoby. Oczywiście na początku rozmawialiśmy o kościele, jako że po ponad 7 miesiącach w końcu go otwarto. Później, gdy rozmawialiśmy o jego zdrowiu okazało się, że może to być nawet rak. Nikt nigdy nie powiedział mi, że podejrzewa u siebie raka, więc nie wiem, jak wygląda typowa reakcja, ale ta jego mnie zachwyciła. Powiedział, że nawet jeśli to rak, to nie jest to nic strasznego. Bo on już swoje przeżył. I choć jego życie nie było łatwe, to najważniejsze, że przeżyte z Bogiem. Prawdopodobnie to, co miał do wykonania już wykonał, więc jest gotowy na odejście. I powiedział to z takim pokojem, że to było oczywiste, że naprawdę jest szczęśliwy i gotowy na śmierć. A nawet trochę niecierpliwy, żeby spotkać Boga.


Trzymajcie się w zdrowiu i dobrym humorze!
Paweł

Inny list z misji (z Domu Serca w Urugwaju) znajdziesz tutaj.

Więcej relacji z wolontariatu misyjnego znajdziesz również na naszym instagramie.

listy

listy misyjne

Listy misyjne. Urugwaj

Listy misyjne wysyłane przez wolontariuszy z Polski, którzy wyjechali na zagraniczne misje, to tradycja w Domach Serca. Od wielu już lat nasi wolontariusze dzielą się w nich swoimi przeżyciami, radościami i trudnościami. Chcielibyśmy podzielić się z Wami fragmentem listu Karoliny, która od dwóch miesięcy mieszka w Domu Serca w Urugwaju.

Darmowość

Zapewne pamiętacie, że moim docelowym miejscem misji jest Argentyna. Jednak, z powodu koronawirusa, nie był możliwy wyjazd do Argentyny. Na szczęście pojawiła się możliwość wyjazdu do Urugwaju, do naszego Domu Serca w Montevideo, który jest bardzo blisko Buenos Aires.

Jak więc żyć, wchodzić w misję, poznawać przyjaciół, kiedy nie wiadomo czy będę mogła ich jeszcze raz zobaczyć? Mam kochać ich, wspólnotę na 100%, kiedy wiadomo, że tylko krótki czas będę z nimi? Czy warto dawać siebie, kiedy za chwilę może mnie tu już nie być i nie będę mogła widzieć owoców? Kochać, kiedy niedługo będę musiała się pożegnać i pożegnanie będzie bolało? Wiele pytań towarzyszyło i towarzyszy mi w ostatnim czasie. Dwa słowa, dwa wyrażenia pomagają mi trochę zrozumieć to doświadczenie. Po pierwsze TU I TERAZ. Mam tylko ten moment, aby kochać, aby być obecną, więc chcę tę chwilę wykorzystać w całości, do końca. Drugie słowo to DARMOWOŚĆ. Nie wiem czy będę długo korzystała z drzwi, które wymalowałam, albo czy zobaczę drugi raz Przyjaciela, którego dziś poznam i któremu poświęcę chwilę mojego czasu. Jeżeli robię to za darmo, nie oczekując nic w zamian, nie ma to znaczenia. Darmo otrzymaliście darmo dawajcie.

Jairo – serce dziecka

Pierwszy tydzień w Urugwaju musiałam spędzić na kwarantannie w domu. Trochę trudne doświadczenie, ponieważ przyjeżdżając do nowego miejsca, chcę jak najszybciej poznać okolicę, przyjaciół. Wielkim prezentem na ten czas był dla mnie Jairo, sześcioletni syn naszej przyjaciółki Mari. Mari w ten dzień czuła się bardzo źle (jej organizm jest wyniszczony narkotykami, które przez długi czas zażywała i niestety w ostatnim czasie znów zaczęła zażywać) i musiała iść do szpitala. Ana i Mathi towarzyszyły jej cały dzień w oczekiwaniu na karetkę pogotowia, a wieczorem zaprosiły Jairo do nas do domu, bo nie miał z kim zostać. Spędził z nami cały dzień na prostych zabawach, rysowaniu, dmuchaniu balonów czy graniu w karty. Niesamowite jest to, że pomimo trudnego dzieciństwa, warunków w jakich się wychował, jego dziecięca niewinność, ufność i piękno pozostały nienaruszone. To prawdziwe dziecko, które potrafi cieszyć się bieganiem z balonikami na sznurku czy po raz kolejny pytać, czy może zrobić bombę wodną, chociaż już któraś z poprzednich miała być ostatnią. Jego obecność w ten dzień w naszym domu była dla mnie wielkim darem od Boga. Nie mogę wyjść, aby spotkać przyjaciół, a Bóg przysyła do domu małego Przyjaciela, który potrzebuje obecności.

Widziałaś Jezusa?

Lucmila to dziewczynka bardzo żywa, pełna energii i radości. Ma może 5-6 lat. Poznałam ją podczas odwiedzin u jej babci, naszej przyjaciółki Nely. Był to trudny dzień dla Nely, ponieważ kilka dni wcześniej jej córka (mama Lucmili) zażyła za dużo tabletek i znalazła się w szpitalu w śpiączce. Niesamowite jest to, że akurat w ten dzień odwiedziliśmy ją z Mathilde, nie wiedząc o niczym wcześniej. Duch Święty zaprowadził nas do jej domu akurat w tym dniu. Jakiś czas później odwiedziłam Nely razem z Wojtkiem. Na szczęście jej córka wróciła do domu i ma się dobrze! Podczas gdy Wojtek rozmawiał z Nely, ja chciałam pobawić się trochę z Lucmilą. Zainteresowała się moim różańcem i zaczęła pytać mnie, czy znam Grotę Lourdes (sanktuarium niedaleko naszego domu). A potem pyta „Widziałaś Jezusa? Można zobaczyć Jezusa?”. Trochę mnie zaskoczyła tymi pytaniami, ale też sprowokowały mnie one trochę do zastanowienia się nad odpowiedzią. Czas adwentu to czas oczekiwania na Jezusa, ale też czas szukania Go. Dla mnie – tutaj na misji – przede wszystkim w naszym Przyjaciołach. Teraz znam odpowiedź na pytanie: „Tak Lucmila, widziałam Jezusa i widzę go teraz w Twoich oczach”.

Dziękuję Wam bardzo za Waszą obecność i modlitwę! Z modlitwą i wdzięcznością,

Karolina

Więcej o tym, jak wygląda przygotowanie do misji znajdziesz tutaj.

Więcej relacji z wolontariatu misyjnego znajdziesz również na naszym instagramie.

kim jest wolontariusz

Wolontariat. Kto może zostać wolontariuszem? cz. 2

Kim jest wolontariusz? Czy aby nim zostać potrzeba jakiś konkretnych umiejętności? Czy trzeba skończyć określone studia albo wykazać się jakimś doświadczeniem? W Domach Serca chcemy pokazać, że wolontariuszem może zostać każdy, kto ma otwarte serce i chęć niesienia pomocy. Tak jak Przemek, którego historię wyjazdu na misję polecamy Waszej lekturze.

Kim jest wolontariusz?

Nazywam się Przemek, mam 24 lata, pół roku temu skończyłem prawo i jeszcze przed końcem studiów zdecydowałem się, że wyjadę na misję z Domami Serca. Lecę do Chile na 14 miesięcy.

Moja historia jest długa, więc nie ma sensu przytaczać jej w całości. Na pewno nie należę do osób, które spontanicznie podjęły decyzję o wyjeździe – choć trochę takim osobom zazdroszczę, bo gdybym sam się zdecydował jak one, dawno bym już był na misji. Ja z kolei zwlekałem. Pierwsze myśli o wyjeździe pojawiły się w okolicach matury. Już wtedy pojawiło się sporo argumentów za tym, żeby wyjechać. Bo czemu nie zrobić sobie gap year? Może to właśnie dobry moment na zatrzymanie się i przemyślenie co chcę w życiu robić, a nie iść owczym pędem jak robią to inni i często żałują? Aż w końcu – jak można odwlekać w czasie zrobienie w świecie czegoś dobrego? Jak można odraczać nawiązanie bliższej relacji z Panem Bogiem? Oczywiście, każde z tych pytań jest trochę sugerujące. Realizację tych celów można załatwić w inny sposób niż wyjeżdżając na misję. Ja jednak głęboko nosiłem tę chęć od czasów liceum. Z upływem czasu coraz bardziej nie dawało mi to spokoju.

Zdecydować się na wolontariat

Zdecydowałem się wyjechać na początku studiów, jednak moi rodzice byli stanowczy i nie wyobrażali sobie, żebym wyjechał gdzieś na rok na koniec świata. Doszliśmy do konsensusu. Powiedzieli – „skończysz studia, masz wolną rękę”. Ja w tym ich braku zrozumienia mojego pragnienia misyjnego
też rozumiałem ich! Dlatego przystałem na ten układ. Mijał czas studiów, rodzice myśleli, że swoje plany już dawno wybiłem sobie z głowy a tu… Miesiąc przed obroną pracy magisterskiej oznajmiłem swoją decyzję. Wyjeżdżam! Nadal nie było łatwo im tego przyjąć, ale przynajmniej mieli wtedy pewność, że ja naprawdę tego chcę, tam będę szczęśliwy. Oczywiście, cały czas studiów nie był tylko jakimś okresem frustracji. Swoją energię i zapał przelewałem na inne działalności społeczne (m.in. wolontariat w fundacji, współpraca z bezdomnymi). Było to więc moim długoterminowym przygotowaniem i oczyszczaniem mojej intencji.

Dlaczego wolontariat z Domami Serca?

Dlaczego akurat Domy Serca? Kiedy podjąłem decyzję o wyjeździe zrobiłem mały research ośrodków misyjnych. W ramach tego rozeznawania skąd będzie najlepiej wyjechać, natrafiłem na wyznaczony termin spotkania informacyjnego Domów Serca. Dziwnym trafem wpadła mi w ręce jako pierwsza organizacja, a na dodatek kojarzyłem, że dwie znajome z mojej rodzinnej miejscowości też były na misji w Hondurasie i w Peru, mieszkając właśnie w Domu Serca. Na spotkanie miałem tylko zaglądnąć… Jednak od pierwszego momentu, pierwszej konferencji i świadectwa poczułem drobną ekscytację. Zacząłem drążyć i zastanawiać się – „przecież tu musi być coś nie tak… zaraz będę musiał doszukać się jakiegoś kruczka”. Na moje szczęście było zupełnie odwrotnie. Im dalej poznawałem charyzmat Domów Serca, tym bardziej przekonywałem się, że to jest to. Najbardziej moje serce pociągnęło to ubóstwo, na które decydujemy się podczas pobytu – uważam właśnie, że tylko w ten sposób można nawiązać pełną i wyzutą z kompleksów relację z ubogimi. Także modlitwa i zakotwiczenie w Bogu było dla mnie bardzo ważnym czynnikiem. Momentem, który „mnie kupił” i
wiedziałem, że dalej nie ma co szukać innej organizacji, to informacja o tym, że w każdym Domu Serca jest kaplica z Najświętszym Sakramentem. „Pan Jezus koło mojej sypialni? Wchodzę w to!”.

Przeżyć przygodę

Choć nadal nie wiem do końca co mnie czeka i jak tam będzie to nie czuję większych obaw. Przede wszystkim budzą się we mnie emocje wynikające z osobistego zaciekawienia tym, gdzie zaprowadziło mnie moje serce, które dyktowało nieustannie pojawiające się pragnienia wyjazdu. Serdecznie
zachęcam Cię, żebyś poczuł/a tę uwalniającą moc, która pojawia się w momencie, gdy robisz to, co mówi Ci serce. To może być moment, przypadkowa sytuacja. To może być też trochę szalone. Ale nie bój się pójść za tym.

Przemek – ma 24 lata, pochodzi z Radymna. W styczniu 2021 r. wyjedzie na wolontariat misyjny do Domu Serca w Chile.

Historię Asi, która wyleciała do Salwadoru znajdziecie tutaj.

Inne historie naszych wolontariuszy znajdziecie na naszym instagramie.

wolontariusz

Wolontariat. Kto może zostać wolontariuszem? cz.1

Jak to się stało, że wyjechałaś na wolontariat? Skąd ten pomysł? Co cię przekonało do wyjazdu? I tak w ogóle – to kto może zostać wolontariuszem?

Kto może zostać wolontariuszem?

Z tego rodzaju pytaniami często muszą mierzyć się osoby decydujące się na wolontariat misyjny. W końcu wyjazd na ponad rok do obcego kraju, to ważna decyzja. Nie dziwi więc, że rodzina, przyjaciele czy znajomi chcą poznać motywacje, którymi kierowała się osoba chętna na wyjazd na wolontariat.

Z wieloma tego typu pytaniami musiała się zmierzyć także Asia, nasza wolontariuszka, która już za chwilę wyleci na swoją misję do Salwadoru. Decyzję o wyjeździe podjęła wiosną 2020 r. W krótkim filmiku dzieli się z nami swoją historią – tym, co przekonało ją do wyjazdu na misję z Domami Serca.

Pragnienie w sercu

Cały proces rozeznawania wyjazdu rozpoczął się dla Asi w czasie wiosennej kwarantanny.  Miała wtedy pragnienie, aby oddać się szczególnie Maryi. Zbiegło się to w czasie ze znalezieniem wydarzenia Domów Serca na facebooku. Tam znalazła informację o spotkaniu informacyjnym dla nowych wolontariuszy. Pierwsze spotkanie odbyło się w formie online, ale krótko potem pojawiła się możliwość fizycznego spotkania. Jeszcze przed samym spotkaniem w Niepokalanowie, przyjechała do Domu Serca w Warszawie. I od razu poczuła się tam jak u siebie w domu.
 

Formacja wolontariuszy

Nie wszyscy z bliskich Asi osób patrzyły na jej wyjazd przychylnie. To kazało jej się zastanowić, czy wyjazd na misje jest na pewno tym, czego oczekuję od niej Pan Bóg. Pomogły jej spotkania i rozmowy z byłymi wolontariuszami oraz wolontariuszami odbywającymi swoją misję w Polsce.
 
Później przyszedł czas na napisanie listu zaangażowania i podjęcie decyzji o chęci wyjazdu na misję. W liście Asia poprosiła o wyjazd do Włoch. „Trochę się stresowałam, więc pomyślałam, że może na pierwszy wyjazd lepiej wybrać się do Europy”. Jednak już na następnym spotkaniu dowiedziała się, że wyleci na misję do Salwadoru. I to był dla niej prawdziwy szok!
 

Pokój w sercu

Po pierwszym zaskoczeniu wybranym dla niej krajem, szybko jednak przyszła radość. „Czułam pokój w sercu” – mówi Asia. Wtedy też zaczęły nawiązywać się jej relacje przyjaźni z innymi osobami przygotowującymi się do wyjazdu na misję.
 

Następny krok, którym był staż formacyjny, to dla Asi czas nauki miłości i cierpliwości, który pozwalał poczuć „przedsmak misji”.

Obecnie Asia oczekuje na wylot do Salwadoru odbywając kwarantannę.
 

Co mnie najbardziej urzekło?

 „Co mnie najbardziej urzekło w Domach Serca? To, że stawiają za wzór Matkę Bożą Bolesną”. To było dla Asi odkrywcze i ujmujące – naśladować Tę, która stoi pod Krzyżem i, choć nic nie może już zrobić, to po prostu jest. I ta obecność jest kluczowa i tak wiele dająca drugiemu człowiekowi.
 
Jako podsumowanie Asia podzieliła się tym, co zamierza robić w czasie misji – „podzielić się swoją miłością, radością z drugą osobą”. Ta myśl może stanowić również pewną odpowiedź na nasze podstawowe pytanie o to, kto może zostać wolontariuszem.
 
 

Joanna – ma 22 lata, pochodzi z Bestwiny k. Bielska-Białej. W listopadzie wyjeżdża na 14-miesięczny wolontariat misyjny do Domu Serca w Salwadorze.

Więcej o formacji w 2020 r. dowiecie się z podsumowania formacji letniej.

Historie innych wolontariuszy znajdziecie także na naszym instagramie.